środa, 10 czerwca 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 22 - Mission: Possible

31 stycznia 2015 - sobota

Ranek jest zimy i mokry. W nocy padało, więc namioty i motocykle są wilgotne. Krzysiu i Piotr niefortunnie wieczorem zostawili na zewnątrz spodnie motocyklowe, żeby wyschły - teraz nie dość, że są mokre to pokryte też warstwą piachu, który jest nawiewany przez silny, zimny wiatr. Namioty też są oblepione piachem, który przylgnął do wilgotnej powierzchni. Wcale nie chce się wstawać, bo jest bardzo nieprzyjemnie. Niestety ja muszę. Większość zbiera się razem ze mną, dla towarzystwa w ostatnich kilometrach. Huber i Neno postanawiają jednak jeszcze trochę pospać. Neno daje mi kasę, która mamy wypłacić Misiowi-Szoferowi jak dojedziemy na miejsce. Dopompowuję hubertowym kompresorem przednie koło Kostka i ruszamy.






Wyjazd ewidentnie dobiega końca. Podczas jazdy myśli uciekają mi w przyszłość, w kolejny tydzień. Do pracy. Do domu i wykańczania mieszkania. Do tego co należy i kiedy.

Stajemy na pierwszej stacji. Dostaję od Endrju kolejną reprymendę, że zamulam... Ja? Kurde, to reszta narzekała, żeby jechać wolniej, bo zimno i wieje, bo spalanie wysokie... No nie można facetowi dogodzić... chłopaki tankują, ja nie muszę. Za to trzeba dolać Misiowi-Szoferowi do piotruszowego motka. Kolejny raz dopompowuję przednie koło. Oprócz tego jemy omlety i pijemy kawę.


Jedziemy dalej, kilometry mijają. Po lewej w oddali  widać półwysep, na którym leży Dakhla. Patrzę na czas. Jest nieźle. Zjeżdżam więc z drogi, na klif. Tam robimy sobie fotki. jest pięknie. Ale już tęsknię za Afryką. Nie lubię jak wyjazdy się kończą...



















Mijamy rondo i stację benzynową, na której w drodze "ram" poznaliśmy kanadyjskiego rowerzystę. tym razem też stajemy na krótko, a Krzyś wykonuje kolejna operację - tym razem wyjęcia z ucha Piotra zbyt głęboko zatkniętego stopera ;)




Po wjeździe na półwysep jest czas na ostatnie szaleństwo - zjazd z drogi na plażę i pośmiganie po wilgotnym piasku. Jest bosko.


Na kilometr przed kempingiem jest szczegółowa kontrola na drodze - fiszki, paszporty, sto pytań do... A po drodze w międzyczasie przemykają dziwne pojazdy - jest jakiś rajd i np. jacyś Czesi jadą w fajnym buggy.



Dojeżdżamy na kemping. Wypłacam Misiowi-Szoferowi jego dolę, a on opuszcza nas i idzie w swoją stronę. Ja za to cieszę się jak dziecko, bo udało się dojechać na czas i generalnie Kostek spisał się bardzo dobrze, pomimo incydentu z filtrem paliwa.





Okazuje się, że baza rajdu też jest na "naszym" kempingu, więc możemy sobie pooglądać fajne maszynki.






Ja niestety muszę działać - przepakowanie, prysznic, zapakowanie, liofilizat i herbatka. Zostawiam Kostka pod opieką Krzysia i Andrzeja. Jak ogarną temat przedniego koła, to mogą nawet pojeździć ;) Andrzej, zakochany w Kostku przystaje na taki układ. Wulkanizator przyjedzie do motka jutro.

Zamawiamy taksówkę, która odwiezie mnie na lotnisko, a chłopaków do miasta na jedzenie. Taxi, które podjeżdża okazuje się "małym taxi" i zabierze tylko 3 osoby, a nas jest czwórka. Krzyś stwierdza, że pojedzie na moto.

ruszamy, ale przejeżdżamy zjazd na lotnisko. Pytam na migi czy jedziemy na pewno na lotnisko - tak, oczywiście... wyjeżdżamy z miasteczka... o nie, nie, chyba jednak pan pomylił drogę. Jeszcze raz mówię/pokazuję, że chodzi o lotnisko, samoloty i chyba wtedy kierowca zaskakuje o co chodzi. Zawracamy. Na rondzie przy lotnisku mijamy się z Krzysiem, ale nie udaje nam się zwrócić na nasz taksówkę jego uwagi... Wysiadam, żegnam się z Piotrem i Andrzejem. Idę się odprawić, co zajmuje mi dosłownie dwie minuty. W terminalu nie ma gdzie usiąść, więc wychodzę na parking. I dobrze, bo zajeżdża Krzyś i możemy się pożegnać.



Wchodzę do terminalu i przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa. Siadam w poczekalni. Nie mija kwadrans, a podchodzą do mnie umundurowani panowie i proszą na bok. Pytają, czy byłam w Mali, czy byłam testowana na granicy na ebolę, i gdzie jest reszta mojej motocyklowej grupy (!!!). Wieści szybko się rozchodzą, albo jestem mega charakterystyczna. Albo na twarzy mam wypisane kim jestem, gdzie byłam i co robiłam. Udzielam odpowiedzi na ich pytania i mogę wrócić na fotel w poczekalni. Jest WiFi, więc wrzucam kilka fotek, robię trochę notatek z wyjazdu. Okupuję też dwa gniazdka z prądem, żeby podładować elektronikę.

Lot jest przez Agadir (na tym odcinku wchłaniam podane jedzenie oraz piwo) do Casablanki (tę część przesypiam). Międzylądowanie jest krótsze niż ostatnio, więc i podróż krótsza.

W Casablance mam sporo czasu ładnych kilka godzin, bo kolejny lot jest o 6 rano. Musze jakoś przeczekać. Jest znak na guesthouse, ale tabliczki się urywają po jakimś czasie i nie mogę go zlokalizować. Nie bardzo są miejsca, gdzie można przekimać w miarę wygodnie, więc snuję się z knajpy do knajpy, przysypiając przy stolikach. Nie ma internetu, więc nawet nie ma się czym zająć... Jakoś dam radę przez te 9h...


Przejechane: 339 km


1 komentarz: