środa, 4 lipca 2012

Bieszczadzkie (w)zloty i upadki

foto: TAGDB
15-17 czerwca 2012

Pewnie nie uwierzycie, ale do tej pory nigdy nie byłam w Bieszczadach.

Okazja do zwiedzenia tego rejonu pojawiła się wraz z kolejnym zlotem forum f650gs.pl.

Z Krakowa wyjechaliśmy w piątek 15 czerwca "po pracy" w 6 osób i choć nie obyło się bez kilku przygód - zgubienia drogi, pomyłek w ustawieniu nawigacji czy jazdy na oparach benzyny - szczęśliwie dojechaliśmy do Soliny późnym wieczorem

Zlot rozpoczęłam od "wejścia smoka" - efektownie wywalając motocykl na jezdni tuż przed bramą wjazdową na teren ośrodka. Forumowa brać błyskawicznie pomogła pozbierać mi się z drogi, a straty w sprzęcie ograniczyły się do złamania uchwytu prawego lusterka. Na szczęście miałam zapasowy, więc w sobotę rano udało się całkowicie naprawić Gustawa.



Pomimo dłuuugiej nocy, podczas której były degustacje trunków wszelakich, kiełby z ognicha, śpiewania szant i wygibasów przy wschodzie słońca oraz bardzo krótkiego snu, w sobotę rano alkomat wskazał, że mogę jechać wraz z częścią forumowiczów na wycieczkę objazdowo-krajoznawczą po okolicy.

Krajobrazy piękne, winkle cudowne, choć to, że jechaliśmy w dość dużej grupie powodowało, że trzeba było jechać dość wolno... a redukowanie do jedynki było zdecydowanie marnotrawstwem potencjału tego co można by wycisnąć na tych zakrętach... Tak czy inaczej było bardzo fajnie i dało mi ogólne pojęcie jak można jeździć po Bieszczadach.






Druga noc, okazała się jeszcze dłuższa, a sen jeszcze krótszy, ale wschód słońca wynagrodził wszystko. Las na linii horyzontu "płonął" przez dobre kilka minut oświetlany pomarańczowym kolorem przez słońce, którego nie było jeszcze widać. Na niebie majaczył sierpowaty księżyc. Potem słońce wynurzyło się z pomarańczowej poświaty i oślepiając totalnie szybko wtoczyło się na niebo i zaczęło gonić księżyc, który coraz bardziej bladł, aby w końcu zniknąć na jasnym niebie...

Ech.. Piękne...

Po krótkim śnie szybkie śniadanko, ostatni spacer na punkt widokowy, zaporę, lody... A potem pakowanie, pożegnania (szkoda tylko, że przegapiłam wyjazd kilku ważnych osób...), śmiechy z tych, którzy jeszcze nie mogą jechać, bo alkomat zabrania i dylematy, którą trasę powrotną wybrać... Wybraliśmy chyba dobrze, bo było trochę offu, piękne widoki, i ŻUBR, który stał majestatycznie przy drodze, a potem z gracją ją przebiegł i czmychnął w zarośla po drugiej stronie.

Około 19:30 byłam już w domu, choć w pewnym sensie do rzeczywistości nie mogę wrócić aż do teraz...

PS#1 
Jakoś zupełnie zapomniałam o fotkach, na moim aparacie znalazły się tylko 4 foty, z czego 3 w zasadzie takie same... obiecuję więcej fotek w przyszłych postach :)


PS#2 :)



3 komentarze:

  1. Agata trzymam kciuki za kolejne Twoje wyprawy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nooo Dodek, ale nie pochwaliłaś się, jak to z Leffem trenowaliście sztuki walki, podczas gdy my z Klodem dzielnie oklejaliśmy nasze rumaki :-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj Bajerku, przecież nie będę się chwalić, że wklepałam Leffowi na tym treningu i kolano mu się goiło przez kolejny tydzień ;)

      Usuń