piątek, 23 sierpnia 2013

Caucasus Tour 2013 - Luzzz

29 lipca 2013 - poniedziałek

Budzę się jeszcze zanim Rogal i Robert wyjeżdżają do Kutaisi, to dobrze, bo wczoraj jakoś wcześnie poszłam spać i nie dotrzymałam im towarzystwa, a głupio by było tak bez pożegnania.

Zapowiada się dziwny dzień - nigdzie nie trzeba jechać, ale z drugiej strony pogoda nie zapowiada się odpowiednia na plażing i smażing, a tym bardziej foczing.

Chłopaki wyjeżdżają, a my, czyli pozostała część ekipy, idziemy na śniadanie. W karcie nie ma zestawów śniadaniowych, ale obok siedzi para z Polski i zamawia nam to co oni jedzą w ramach hotelowego śniadania... no, prawie to samo, bo oni mieli jajecznicę, a nam nierozgarnięty kelner mówi ze da omlety... które w efekcie okazują się jajkami sadzonymi. Zamiast pomidorów dostajemy sałatkę z pomidorów, ogórków, cebuli i koperku. Dobrze, że nie kolendry... Koniec działania fifirifi oznacza koniec śniadania - nie wiem, czy chcieli nas w ten sposób wyprosić z restauracji, ale tak czy inaczej zwijamy się. Czas na pranie, nic nie robienie, nadrabianie zaległości wszelakich.

foto: Grzesiek

Ponieważ jednak widzimy zbliżającą się chmurę, to po zrobieniu prania, postanawiamy odwiedzić górujący nad półwyspem, na którym mieszkamy monastyr Sewanawank. Zbieram się jako ostatnia i walczę z zamknięciem drzwi. Nie da się. Romek przychodzi z pomocą, ale i jemu nie udaje się przekręcić klucza w zamku tak, żeby zamknąć drzwi. Wygląda na to, że do tej pory tkwiliśmy w błogiej nieświadomości, że drzwi pozostają otwarte gdy gdzieś wychodzimy... Ech, chyba znowu jestem zbyt dociekliwa ;) Romek zostaje w pokoju, a ja usiłuję dogonić Grześków. Łapię ich dopiero na górze. Widok jest całkiem, całkiem.













W oddali widać niszczejące budynki, które mijaliśmy wczoraj, jak również całkiem spore kompleksy wybudowane niedawno.





Gdy wracam, okazuje się, że wifi znowu działa. Bułek leci załatwiać kilka telefonów. My w tym czasie spotykamy przemiłą parę podróżujących (od maja) emerytów z Polski, którzy zapraszają nas na wieczór do swojego kampera na kawę, ciasteczka i flaszkę. Przyjmujemy zaproszenie. Dalsza część dnia to totalne DLBNC. Długie leżenie bykiem na czas ;) Ja postanawiam napisać kilka postów do relacji z wyjazdu; odpalam muzyczkę w komórce - o dziwo jestem w stanie ją usłyszeć pomimo głośników z baru na plaży ryczących na cały regulator. Lokalesi uwielbiają hałaśliwe ruskie piosenki pokroju disco polo... Co chwila przewieszam też suszące się pranie, bo dym z pobliskiego grilla skutecznie próbuje je uwędzić...

Przychodzi czas na obiad. Po drodze do knajpy widzimy coś bardzo inspirującego w kwestii transportu...


Znowu obsługuje nas niekumaty kelner. Jedzenie jest jakby mniej smaczne niż wczoraj... Znowu pod koniec posiłku wifi umiera - czyżby znowu chcieli nas wyprosić? ;) Szkoda, bo umówiłam się na krótką videokonferencję z Polską na Skype... Nie daję za wygraną i kręcę się w okolicy knajpy przez kolejne półtorej godziny. W końcu się udaje, wifi ożyło, ale połączenie nie jest tak dobre jak myślałam. Kończy się na rozmowie głosowej i wiadomościach w komunikatorze... Chłopaki w tym czasie balują z nowymi znajomymi na umówionej w południe wódeczce. Ja postanawiam jednak poświęcić dzisiejszy dzień sobie, i w sumie dobrze mi z tym... Łapię energię, uśmiecham się...

Przejechane: 0 km :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz