sobota, 9 września 2017

Kirgistan 2017 - Dzień 3 - Ucieczka z Biszkeku

30 lipca 2017 - niedziela

Dolatujemy mniej więcej o czasie czyli około 5-6 rano lokalnego czasu. Zmemłane i padnięte. Niestety jeden dzień, który miałyśmy na regenerację przed ruszeniem w trasę już nam nie przysługuje, przez dwudziestoczterogodzinną obsuwę samolotową.

Dla mnie dzień zaczyna się pechowo - moja torba na taśmie bagażowej podjeżdża uszkodzona - całkiem rozpruta jest jedna kieszeń, z której radośnie wystają rzeczy, które były w środku - buty motocyklowe, jetboil i kilka innych "cennych drobiazgów". No super :( nie wygląda na to, żeby czegoś brakowało. robię zdjęcia uszkodzeń, resztę zawartości sprawdzę "na spokojnie" później.

Na lotnisku czeka na nas Sambor i nasz "support car" - malinowa delica. Pakujemy do niej bagaże, a potem na nich siadamy i jedziemy do hotelu Salut, gdzie czeka reszta dziewczyn i motocykle :) Po drodze mamy jedyna i niepowtarzalną okazję jako-tako, czyli po japońsku zza szyby samochodu pozwiedzać Biszkek o poranku. Nie jest to piękne miasto, więc chyba mi wystarczy takie zwiedzanie.

W hotelu ustalamy, że prześpimy się parę godzin i wyjedziemy koło południa. Trasę mamy łatwą, asfaltową, więc na pewno ją zrobimy. Niestety zanim możemy się zdrzemnąć, to muszą zostać przygotowane pokoje dla nas, co trwa jakąś godzinę. Ale za to możemy spotkać się już z tymi Orlicami, które wstały wcześniej.

Śpię od 8 do 10:30 i chyba jestem bardziej zmęczona niż przed położeniem się spać. Inne dziewczyny jakoś też lekko zmulone. Jemy śniadanie (jajka), dostajemy nasz pakiety koszulkowo-bluzowe (super!), a w pobliskim spożywczaku (!) doładowujemy lokalne prepaidowe karty SIM.

I teraz najważniejsze - motocykle i pakowanie. W wyniku przepakowania bagażu odkrywam, że mój kask, który też był w feralnym bagażu ma kilka odprysków i pajączków na lakierze...

Orlice, które przyjechały wcześniej zaklepały sobie już motki. Z pomocą Oli rozdzielamy pozostałe. Mi trafia się Koza - DRZ 400 ujeżdżana kiedyś przez Olę.

3-2-1-START.
Motek jest "dziwny" tj. muszę się do niego przyzwyczaić. Wyższy nieco od Oliviera, ale lekki i w sumie poręczny. Już wiem, że się dogadamy.

Jedziemy na stację benzynową napoić nasze rumaki. O procesie tankowania w Kirgistanie można napisać całą książkę, więc tylko krótko to podsumuję: chaos :) Najpierw się płaci, potem tankuje, a potem ubiega o resztę. jak to wygląda można sobie wyobrazić, a ja jakoś nie mam siły przebicia, więc stoję tam jak sierota o wiele za długo.

No dobra, jedziemy. Przejazd przez miasto nie należy do przyjemności. Styl jazdy jest mocno azjatycki, do tego jest gorąco. Raz nawet macha na nas jakiś policjant, ale profilaktycznie się nie zatrzymujemy. Jazda wchodzi, mi takie wschodnie uliczne przepychanki zupełnie nie przeszkadzają. Jest ciepło. Wręcz upalnie. Ponad 40 stopni. Dodatkowo żar bucha od asfaltu i innych samochodów. chłodne powiewy zdarzają się tylko jak przejeżdżamy obok jakiejś wody.


Rozmyślam o różnych rzeczach. O wypadkach, zwłaszcza tych, kiedy schodzi powietrze z przedniego koła... I wtedy czuję to charakterystyczne uciekanie przodu. No masz - guma. Wyhamowuję. Dziewczyny się zatrzymują, ale ustalamy, że ja czekam na delicę, a one jadą na jakiś lunch, gdzie wkrótce dojadę.


Zjeżdżamy z asfaltowej patelni na pobocze, gdzie akurat jest kilka budek z owocami i blaszak ze wszystkim innym. Koło zdjęte i decyzja, że jak jesteśmy jeszcze w cywilizacji, to niech się tym zajmie wulkanizator - podobno jest taki 4 km dalej (albo wcześniej). Sambor i Złomek jadą delicą ogarnąć temat. Ja i Ania zostajemy pod sklepem, gdzie urządzamy sobie przyjemny punkt odpoczynku na kartonach służących za kosze na śmieci. Gadamy, jemy winogrona i gadamy (tzn. Ania) ze sprzedawcą z blaszaka. Jest on nawet tak miły, że oddaje swoje niewielkie krzesełko Ani, żeby miała na czym siedzieć :) Jest tak gorąco, że Koza zatapia się stopką boczną w roztapiającym się asfalcie...



Po jakiejś godzinie wraca męska ekipa naprawcza - podobno dętka była jak sito (nie wzięli zapasowej, bo została tu z nami razem z motkiem), ale za to połatali wszystkie podziurawione i już jest git.

Kilka km dalej jest jakiś kompleks rekreacyjno-wypoczynkowy, gdzie przyjeżdżają chyba wszyscy okoliczni mieszkańcy. Jeziorki, fontanny, figurki i do tego knajpki i sesje ślubne. Dziewczyny w zasadzie już zjadły, ale co nieco zostało, więc pałaszujemy "resztki". Ale trzeba się zbierać, bo jest dość późno, a przed nami ponad 250 km.



Droga jest prosta i nudna. I jest gorąco. Znużenie na poziomie maksimum. Co jakiś czas stajemy, żeby rozprostować nogi czy napić się czegoś. W sumie lokalne sklepiki przydrożen oferują wiele ciwkawych rzeczy. Poza możliwością posiedzenia na łóżku, można kupić kurut (takie wysuszone zsiadłe mleko w kulkach) i "jogurciki" z banderolką ;)





Na szczęście pojawiają się jakieś pagórki i robi się nieco chłodniej. Góry są żółtozielone u podstawy, potem im wyżej, tym zieleń jest ciemniejsza, a pod "szczytami" rosną drzewa, więc jest ciemnozielono. Potem kolor gór się zmienia na czerwony. Jest bajkowo. Pęd powietrza lekko składa mi lusterko, więc notuję w pamięci, żeby na jakimś postoju albo wieczorem je dokręcić.

Do celu mamy jeszcze 40 km i zatrzymujemy się pod sklepem na krótką przerwę regeneracyjną. Parkuję koło Oli, po mojej prawej Emi. I się robi domino. Udaje się utrzymać motek Oli, ale mój leży. Lusterko odpada. No więc problem dokręcania zastępuję tematem wymiany na nowe. Emi się śmieje, że miałam problem, to mi go rozwiązała. Nie do końca o to mi chodziło, ale rzeczywiście - przez następne kilkadziesiąt kilometrów nie muszę już co chwilę poprawiać lusterka.


Do miejscowości Tamga, gdzie mamy nocleg, dojeżdżamy już po zachodzie słońca, które pięknie chowa się nad jeziorem Issyk Kul, wzdłuż brzegu którego jedziemy. Jezioro jest spore, drugi brzeg widać słabo, albo wcale.



Nocleg mamy w rodzinnym hoteliku Tamga Guest House, motki parkujemy na podwórku między rabatkami z kwiatami. Po kolacji i prysznicu siadamy jeszcze z piwkiem w ogrodzie, ale skutecznie przegania nas dym lecący z komina. Nie chcę nawet wiedzieć co jest palone...

Przed snem wchodzę jeszcze do sklepiku z pamiątkami - podobno tu sa jedne z fajniejszych i, mimo, że to pierwszy dzień, warto się w coś zaopatrzyć. Podoba mi się jeden szal jedwabno-filcowy, ale odpuszczam, na pewno jeszcze będą. Ale poważnie zastanawiam się nad innymi gadżetami :)




Przejechane: 316 km



Informacje praktyczne:

  • tankowanie w Kirgistanie - kolejki do dystrybutorów nie obowiązują. Podjeżdża ten, kto się wepchnie. Jak ktoś się zagapi, to jego strata, bo po paliwo zgłosi się już ktoś inny. Najpierw trzeba podejść do kasy i zapłacić. Ile? Nie wiadomo. Ileś. Po prostu zostawia się kasę nie dostając żadnego pokwitowania ile się tam zostawiło. Trzeba jeszcze podać numer dystrybutora i rodzaj benzyny (rzadko 95, często 92, dostępna jest też 80 i diesel). Potem trzeba zatankować, ale czasami zdarza się, że nie odblokują dystrybutora, bo twierdzą, że się nie dokonało przedpłaty. Jak się zapłaciło za mniej niż wchodzi do baku, to tankowanie zatrzymuje się w momencie osiągnięcia kwoty. Żeby ją zwiększyć, trzeba powtórzyć prepaidową procedurę. Jak się zapłaciło więcej, to się leje ile się chce i idzie do kasy. Tam trzeba zidentyfikować swój kwitek wskazujący kwotę i dostaje się resztę. Oczywiście zdarza się ze ktoś zapłaci za kogoś innego, albo zapłaci i nie ma żadnego paliwa nalanego.
    Litr paliwa kosztuje ok. 40 COM. 1 USD = ok. 70 COM
  • telefonia komórkowa - karty SIM rozdają za darmo na lotnisku - można je doładować w większości spożywczaków, albo za pomocą pani w kasie, albo specjalnego terminala (do tego też najlepiej zatrudnić panią z kasy). Zasięg jest w dużych miastach, często całkiem niezły. W naszej taryfie miałyśmy chyba 12 GB netu za 135 COM, ważne przez tydzień. Czy jakoś tak, bo w sumie ciężko się w tym połapać - ja oczywiście miałam jakąś inną taryfę niż inni i inny sposób aktywacji itp. W dodatku po jednym dniu (większość w stanie offline) dostałam wiadomość że nie mam już żadnych środków na koncie, więc naprawdę nie wiem jak to działa ;)

1 komentarz:

  1. Świetna przygoda i zapewne wspomnienia na całe życie :) Chociaż jazda w takim pustynnym upale do najłatwiejszych pewnie nie należy.

    OdpowiedzUsuń