poniedziałek, 24 października 2016

Himalaje 2016 - Dzień 8 - Spotkanie na końcu świata

10 sierpnia 2016 - środa

Ranek jest chłodny, ale nie odpuszczamy porannej jogi, na którą przybywamy poubierane w ciepłe rzeczy. Obozowisko jest osłonięte niemal z każdej strony górami, więc chwilę trwa, zanim słońce zza nich wyjdzie. A wtedy od razu robi się bardzo ciepło.

Noc nawet nie była taka zła, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. W śpiworku było ciepło, dało się zasnąć, pomimo wysokości, choć większa niż zwykle poranna opuchlizna pod oczami zdradza, że choroba wysokościowa próbuje coś tam zdziałać w organizmie.




Motocykle czekają na nas ustawione w równy rząd, więc po śniadaniu bez większych ceregieli rozpoczynamy dzisiejszą podróż.




Na początek mamy trzy check-posty. Przy pierwszym z nich, bardzo blisko miejsca startu spotykamy... Jasinka! Jest sam, bez Reda, który pewnie jeszcze dosypia bo pora jest wczesna. Następują przywitania, uśmiechy i demonstracje siniaków (kto ma i nie wstydzi się pokazać).



Jedziemy w przeciwne strony, więc nie możemy nawet kawałka pojechać razem. Ruszamy więc z dziewczynami na kolejne check-posty (przed ostatnim jest spory kawałek po rzece płynącej drogą).



Ruch jest znowu jakby większy, więc trzeba wyprzedzać ciężarówki. Dwie z nich prawie mnie kasują, bo w połowie wyprzedzania zjeżdżają na prawo, wymuszając na mnie rozpłaszczenie się na skale po prawej lub odpuszczenie manewru.













Droga wiedzie ciekawym szlakiem z wieloma mostami o jeszcze ciekawszych nazwach: Brandy Bridge, Whisky Bridge... ;)




Dojeżdżamy na początek jednej z dzisiejszych atrakcji. Gata Loops. 21 serpentyn. Szkoda, że nie można poszaleć. Po pierwsze nie te motocykle ;) Po drugie - duży ruch. Po trzecie - nawierzchnia też bywa różna - a to dziura, a to żwirek...


Na jednym odcinku kolarz zajeżdża drogę jadącej przede mną Orsi, a ta zamiast go wyprzedzić (bo jest na to miejsce) to hamuje. W efekcie ja też hamuję... ze ślizgiem na żwirze, ale bez żadnych dodatkowych emocji.



Zanim wyjedziemy na sam szczyt urządzamy sobie małą przerwę na fotki i podziwianie okolicy. I siku ;)







Ruszamy, ale po chwili mamy ostre hamowanie - Włosi spotkani gdzieś wczoraj mają jakiś problem mechaniczny i proszą o pomoc. Wóz serwisowy zostaje przy nich, a my wspinamy się na szczyt Gata Loops, na punkt widokowy, pilnowany przez Sikha w mundurze, który salutuje wszystkim wojskowym ciężarówkom. Chwilę podziwiamy niesamowitą przestrzeń i widoki, a także odwróconą tęczę, która jest na niebie.  Muszę też przeparkować mój motocykl, bo dwie ciężarówki nie mogą się minąć będąc na jego wysokości ;)





















Zjeżdżamy z przełęczy do "wioski" z dhabami. Żeby wyprzedzić ciężarówki można wybrać skróty na drodze. Bywa to ryzykowne, bo są one w różnym stanie i np. mogą kończyć się wielkim nieprzejezdnym rowem itp, ale czasami potrafią uratować.  W pewnym momencie postanawiam wjechać w taki skrót. Jadąca za mną Orsi wyprzedza jednego z Włochów i też chyba chce skręcić za mną (nie widzę tej akcji dokładnie). Efekt jest taki, ze ich motki zderzają się, co kończy się glebą. Słyszę, ze coś się dzieje, więc próbuję się zatrzymać na tej skrótowej dróżce i pomóc, ale jest na tyle stromo,, że stopka boczna motka składa się sama, a luźne podłoże wcale nie pomaga. Nawet nie mam jak pomóc... Co ciekawe Włoch też nie pomaga Orsi w podniesieniu motocykla :( Wszystko w końcu się dobrze kończy ale jakiś niesmak zostaje.





Czeka nas teraz kolejny podjazd, na przełęcz Lachung La. Znowu ciężko określić jej prawdziwą wysokość, ale ma ponad 5000 m npm.






Z przełęczy zjeżdżam tuż za Olą. Utykamy jednak za jedną zaciętą ciężarówką, która nie chce nas przepuścić, a wręcz utrudnia jazdę przyspieszając i wzniecając tumany kurzu. Taka jazda, gdzie nie widać nic przed sobą nie jest ani przyjemna ani bezpieczna. Na szczęście Ola zauważa jeden ze skrótów, co pozwala nam opuścić towarzystwo ciężarówki.








W Pang stajemy na lunch, gdzie również ogarniamy temat kolejnej gumy w orlicowym teamie. U mnie w motku coś rzęzi przy ok. 40 km/h i jak zamykam gaz. Poobserwuję to jeszcze. Włosi jedzą w knajpce obok, ale nawet nikt nie podziękuje za pomoc na Gata Loops.

Posilone jedziemy dalej. Wyjeżdżamy na płaskowyż na ok. 4700 m npm, gdzie trochę bawimy się z fotkami i kamerą.








Gdy już się wyszalejmy możemy jechać dalej... i przetestować możliwości naszych enfieldów. Asfalt jest szeroki, równy, jest płasko. Trzeba jedynie uważać na szerokie zagłębienia poprzeczne w asfalcie, które mają ułatwiać przepływ wody - można na nich się mocno katapultować. W międzyczasie Antośka, przewieszona przez okno toyoty kręci materiał filmowy.






Powiem tak... dupy nie urywa. Enfield wyciąga jakieś 90-100 km/h. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę wysokość, na której jesteśmy,  ale to naprawdę nie jest moto dla szosowych rajdowców ;)

W końcu zjeżdżamy z asfaltu w prawo, w szutrową drogę, której prawie nie widać. Drogowskaz obwieszcza, ze za jakieś 10 km mają być obozowiska. Jedziemy raz drogą, raz poza nią, w kierunku jeziora Tso Kar. Raz po raz pod koła chce nam wpaść jakiś dudek ;)






Dojeżdżamy na camping, ale okazuje się, że wcale tam na nas nie czekają. Podobno ma przyjechać grupa, ale na pewno nie same baby. Czekamy na Mata i wyjaśnienie sytuacji, popijając masala tea. I rzeczywiście - to nie ten camp. Musimy pojechać na drugą stronę jeziora. Anka oddaje motek Antośce i przesiada się do toyoty. Antośka upewnia się, że jedynka jest w dół, a reszta biegów w górę, zostaje lekko z tyłu z Olą, a reszta dziewczyn rusza za samochodem do właściwego obozowiska. Jedziemy bardziej offem niż "onem" i jest bardzo przyjemnie. Czasem trzeba uważać, na gliniaste kałuże, ale poza tym nie ma niespodzianek. No, może poza jedną - tuż przed wjazdem na camping trzeba sforsować strumyk. Zatrzymuję się zaraz za nim, bo wiem, że Orsi może chcieć żeby ktoś za nią to przejechał, a że nie ma "dyżurnej" czyli Oli, to ja się chętnie podejmę tego zadania. I tak też robię - bezproblemowo przejeżdżam strumyk royalem koleżanki.

Na campie jest jakby mniej luksusowo niż wczoraj ;) ale za to wita nas tam lokalny koziołek. I podobno jest ciepłą woda. Dobrze, bo w końcu trzeba się umyć.



Po chwili przyjeżdżają Ola i Antośka. Ola cała w błocie - wpadła w jakąś kałużę, więc tym bardziej przyda jej się ciepła woda. K8 też ma większą niż inne potrzebę skorzystania z ciepłej wody - w jej bagażu stłukła się butelka rumu Old Monk... Co za strata...





Ciepła woda rzeczywiście jest, choć warunki do mycia są lekko spartańskie. No i trzeba się ubierać i rozbierać w większości na zewnątrz. A jest wieczór, czyli chłodno.




Kolacja znowu składa się z tych samych dań. Jak zwykle gadamy, śmiejemy się, a potem część z nas kończy megaprodukcję "PK". Hinduska grupa, która też mieszka na campingu świętuje czyjeś urodziny, więc dostajemy ciasto.

To będzie najtrudniejsza noc na wyjeździe, bo spędzona na wysokości 4600 m npm. To prawie jak spać na szczycie Mt. Blanc...


Przejechane: 158 km; Sarchu -> Tso Kar Lake


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz