niedziela, 12 maja 2013

Bałkańska majówka 2013 - Biała plama na mapie

02 maja 2013 - czwartek

Rano mam miłą niespodziankę. Okazuje się, że śniadanie mam w cenie. Nie jest ono wysokich lotów, bo nieprzetrwalnikowy jest tylko chleb, ale za to zaspakajam pierwszy poranny głód. Znoszę graty do motocykla stojącego (nadal) przed "Ferrari Bar". Widzę jak pani sprzątająca myje okna na parterze schroniska... miotłą...

Trasę, którą wczoraj pokonywałam pieszo robię teraz motocyklem. Po krótkiej chwili parkuję przy murach "starego miasta". Jest chwilę po dziewiątej, a centrum jest całkowicie zadeptane zwiedzająca miasto stonką. Odechciewa mi się dreptać w takim tłumie, więc robię tylko krótką rundkę po uliczkach.










Na placyku, gdzie wczoraj jadłam kolację jest targ. Taki klasyczny - warzywka, owoce i lawenda i jej "przetwory" - pachnące woreczki, olejki, mydełka. Wynajduje najbardziej klasycznego sprzedawcę i nabywam kilka lawendowych gadżetów. Gadam ze sprzedawcą o tym co tu robię i dlaczego sama, opowiadam o dalszych planach. Pan sprzedawca mówi, że Czarnogóra jest piękna. I że Durmitor powoduje gęsią skórkę bo jest taki cudowny. Gdy zbieram się żeby odejść dostaje jeszcze jedno lawendowe mydełko i pachnący woreczek - bo jestem "special". Miło :)



Znajduję kawiarenkę w niemalże pustej uliczce, z dala od gwaru i tłumu. Gdy sączę sok pomarańczowy i espresso odkrywam że moja kurtka ma wywietrzniki pod pachami ;) Taaa... chyba powinnam dostać sprawność szperacza... (kiedyś w czasach zuchowo-harcerskich taką sprawność za odkrycie kieszeni w polarze dostała moja koleżanka Anka ;))


Zbieram się na parking i przygotowuję do jazdy. Na parking wjeżdża grupa Szwajcarów na dużych GSach. Pozdrawiają mnie i parkują niedaleko. Bacznie mi się przyglądają i kręcą głowami (chyba z podziwem, bo na politowanie to nie wyglądało ;)) gdy koło nich przejeżdżam i też ich pozdrawiam na "do widzenia". Jejku, czy naprawdę samotnie podróżująca babka to jakiś wybryk natury? :)


Wyjeżdżam z Dubrownika. Jeszcze tylko zatrzymuję się na zrobienie klasycznej fotki i zmykam do Czarnogóry.





Tuż za miastem jest lotnisko, a tor podejściowy do lądowania przebiega nad autostradą. Przelatuje nade mną samolot :)

Na granicy czuję lekki dreszczyk. Ostatni raz w tych rejonach byłam za czasów Jugosławii i miałam wtedy chyba pięć czy sześć lat. Policjant w budce pyta o "papiry motora". Mój tymczasowy dowód rejestracyjny jest prawie całkowicie nieczytelny (taka "jakość" wydruku). Ale nie ma żadnego problemu. Zielona karta i dowód wystarczają. Nie muszę okazywać umowy użyczenia moto potwierdzonej notarialnie i przetłumaczonej na angielski. Policjant jeszcze tylko pyta czy jadę sama i dlaczego i potem mówi że jest ok, bezpiecznie i życzy miłej podróży. Pełna kulturka. Wjeżdżam do Czarnogóry i staję na pierwszej stacji na siku. Jest tam nawet fifirifi, ale zahasłowane i nie chce mi się zdobywać dostępu. Za to sprawdzam ciśnienie w oponach, bo tu juz maja normalne końcówki. Lekko dopompowuję tylna oponę 70% azotem ;)

Kieruję się w kierunku Kotoru, co wymaga objechania całej turkusowej zatoki. Robi wrażenie - góry schodzą wprost do wody.







Nie-wiem-który-raz zatrzymuję się na fotkę. Już zsiadam z motocykla i... gleba. Na lewo. Nóżka boczna miała być wysunięta, a nie była - klasyka... Macham na przejeżdżający samochód, żeby ktoś pomógł podnieść mi moto. Nic. Bus? Nic. Po chwili zatrzymuje się para starszych Słoweńców jadących w tę samą stronę co ja i jakiś facet w czerwonym aucie jadący z przeciwka. Międzynarodowymi wysiłkami podnosimy Oliviera. Dziękuję słowem "hvala" i szerokim uśmiechem i kontynuuję robienie fotek. Oli już ma symetryczne przecierki na gmolach ;)



Dojeżdżam do Kotoru. Kolejne urocze, ale zadeptane turystami miasteczko. Standardowo uprawiam gubing. Znajduję miłą knajpkę, zamawiam colę i hasło do fifirifi i melduję zainteresowanym (i niezainteresowanym) gdzie jestem.








Jest ciepło. Oli smaży się w towarzystwie fajnych motocykli. Gdzieś nawet za nim stał nowy duży GS. Ten na wodę ;)


Jadę dalej. Następnym celem jest Budva. Tylko po to, żeby tam przyjechać, klepnąć tablicę, napisać rodzicom, że tu jestem. Byliśmy tu na "wczasach" wieki temu, jak miałam kilka lat. Powietrze pachnie figami, nie wiem czemu, bo jeszcze nie owocują. A może to tylko sugestia, bo ta część świata mi się właśnie z takim zapachem kojarzy? Figi, morze i grill...

Wyjazd z Budvy jest remontowany. Tzn. jest korek i szuter... zlany wodą, żeby się nie pyliło, więc wszędzie jest szare błoto, które bryzga spod kół wszystkich pojazdów. Oli jest brudny jak nigdy.



Kieruję się na Podgoricę. Jest rozjazd. Podgorica w prawo - 52 km przez tunel (tę trasę proponuje Zumo). Podgorica w lewo - 52 km (bez tunelu). Wbrew nawigacji skręcam w lewo. Przez chwilę droga jest całkiem ładna, potem, od Jeziora Szkoderskiego trochę nijaka, więc tam nie robię żadnych zdjęć..




Z Podgoricy kieruję się na Niksic. Droga też jest "taka se". Miałam bardziej malownicze przejazdy. W mieście tankuję. Koleżka z obsługi w samych superlatywach wyraża się o GSie. Że to "good bike", a on ma tylko chiński skuter, który stoi "o, tam". Pyta po co aż z Polski przyjechałam do Czarnogóry i to w dodatku sama.



Obieram cel na Żabljak. Navi pokazuje zupełnie inną drogę niż znaki drogowe. Ufam znakom, bo wg Zumo znalazłam własnie białą plamę na mapie. Ale droga tam jest. I co całkiem niezła.




Czasem Zumo pokazuje to co jest naprawdę, czyli serpentyny. Też całkiem niezłe.





Jest pięknie. Jakość drogi jest znakomita.







W pewnym momencie wjeżdżam do dłuuugiego tunelu. Najpierw jest w nim całkowicie ciemno, a temperatura spada do 10 stopni. Potem pojawia się oświetlenie, które bezpiecznie prowadzi mnie do końca tunelu ;) i światła dziennego. I zupełnie innego świata. W głowie gra mi "Top of the world"  Van Halen. Dookoła są zielone pastwiska, poprzegradzane kamiennymi murkami, drewnianymi szałasami...W oddali pasą się owce, a gdzieniegdzie leżą łaty śniegu.





Gdy robię sobie fotkę z samowyzwalacza niefortunnie kopię nogą kamyczek, który uderza prosto w obiektyw. Ech...


Wjeżdżam do Żabljaka. Przemierzam wioskę wzdłuż i wszerz i jakoś nie mam pomysłu gdzie się zatrzymać na noc. Wpadam do informacji turystycznej i jest opcja - nocka w apartamencie - sypialnia, salon z aneksem kuchennym, łazienka, ubikacja, parking, fifirifi w rozsądnej cenie, 200m od "centrum". Biorę. W cenie dostaję też dobre piffko na dzień dobry i możliwość zobaczenia czterech małych kotków, które urodziły się dzień wcześniej.


Upał jakby zelżał. Para leci z ust, więc jest max. 10 stopni. Idę "na miasto" coś zjeść. Chyba jedyną (albo jedna z niewielu) knajp w mieście jest "Zlatni Papagaj". Zamawiam piwko i steka.


Wkurza mnie, że w knajpie się pali. Ale za to muzyka leci pierwsza klasa. Same hiciory lat '80 i '90. Dobrze mi tu. Zamawiam kolejne piwko. Nie chce mi się wychodzić... Z głośników leci "Isn't she lovely"...


Przejechane: 315 km


2 komentarze:

  1. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń